Menu

26 lipca 2014

„Dziewięciu książąt Amberu” R. Zelaznego czyli tom pierwszy Kronik Amberu

Okładka polskiego wydania z 1999 r.
wyd. Zysk i S-ka
Dziewięciu książąt Amberu” to pierwszy tom cyklu R. Zelaznego pt. „Kroniki Amberu”. Wydany oryginalne w 1970 r., w Polsce dopiero w 1998 r. Seria wpisana do kanonu fantasy, autor wielokrotnie odznaczany nagrodami.

Jedna z definicji gatunku fantasy mówi, że nieodzownym elementem każdej powieści jest nierealny świat wykreowany przez autora. Niechby nawet przypominał Ziemię, niechby wiernie oddawał realia średniowieczna, antyku czy jakiejkolwiek innej epoki, dopóki pojawia się coś nierzeczywistego - wszystko gra. W kontekście tego „Kroniki Amberu” są niezłą drwiną. Zelazny nie daje nam, czytelnikom, jednego świata, dostajemy całe mnóstwo światów – z tytułowym Amberem na czele. Do tego mamy bandę braci i sióstr, zmieniających otoczenie jak im się żywnie podoba i wędrujących gdzie chcą. I wiecie co? Ja to kupuję.


Do rzeczy. Amber to jedyny prawdziwy świat, wszystkie pozostałe to jego odbicia – Cienie. Amber to też „największe miasto, jakie kiedykolwiek istniało lub będzie istnieć”*. Rządzi nim król Oberon (czy to imię nie brzmi znajomo?), ale gdy znika, do tronu zaczynają pretendować jego synowie. Zelazny przedstawia wszystko w formie opowieści, której narratorem jest Corwin, jeden z książąt Amberu. Poznajemy go, gdy budzi się w szpitalu z amnezją, nie pamięta kim jest ani co się z nim stało, uświadamia sobie jedynie, że uległ jakiemuś wypadkowi, z którego prawdopodobnie nie miał ujść z życiem. Od tego momentu, wraz z odzyskiwaniem wspomnień przez głównego bohatera, odkrywamy kolejne elementy układanki. To ciekawy, acz niezbyt oryginalny, zabieg ze strony autora, ale zgrabnie wprowadza czytelnika w fabułę.

Atutem, dla którego warto sięgnąć po „Kroniki Amberu”, są barwne kreacje bohaterów i ich relacje. Chociaż w niektórych przypadkach można jednoznacznie określić czy ktoś jest po stronie dobra czy zła, to sami książęta Amberu są postaciami o wiele bardziej złożonymi. Każdym kierują inne motywacje i pragnienia, co sprawia, że trudno określić który z nich naprawdę jest po stronie głównego bohatera, a który nie. Dopracowane postacie i fabuła sugerują, że cykl był, przez R. Zelaznego, pomyślany jako całość, a nie powstawał na bieżąco, a to według mnie częściej wychodzi pisarzom na dobre.

R. Zelazny ujął mnie także swoim stylem. Czuć, że bawi się słowem, serwuje co jakiś czas takie smaczki jak „(...)byłem od stóp do głów w bieli, niczym Mobi Dick lub lody waniliowe”* czy „zostawiłem konia do przeglądu i obsługi technicznej”**. To może się podobać albo nie, według mnie to zabawny sposób na walką z konwencją, poniekąd odnoszący się do tego o czym pisałam na początku, do mnogości światów. W tej sytuacji nie można zarzucić autorowi, że nie trzyma się określonego klimatu powieści, bo w tym względzie zostawił sobie drogę wolną.

Snując przemyślenia o Amberze, doszłam do wniosku, że jest trochę jak pierwszy skok do wody. Czujesz lęk, najpierw zanurzasz się na próbę, w końcu decydujesz się i skaczesz. I to jest to! Porywa cię woda i masz ochotę na więcej. Tylko, że nie każdy lubi skoki na głęboką wodę. Tak jak nie każdy może polubić „Kroniki Amberu”, ale szczerze zachęcam miłośników fantastyki (i nie tylko) do próby. I nie poddawajcie się za szybko. Powodzenia!

* cytaty z gwiazdką pochodzą z „Dziewięciu książąt Amberu”
** cytat z dwoma gwiazdkami jest z trzeciej części, czyli ze „Znaku jednorożca”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz