Okładka polskiego wydania z 1999 r.
wyd. Zysk i S-ka
|
„Dziewięciu
książąt Amberu” to pierwszy tom cyklu R. Zelaznego pt. „Kroniki
Amberu”. Wydany oryginalne w 1970 r., w Polsce dopiero w 1998 r.
Seria wpisana do kanonu fantasy, autor wielokrotnie odznaczany
nagrodami.
Jedna z definicji gatunku
fantasy mówi, że nieodzownym elementem każdej powieści jest
nierealny świat wykreowany przez autora. Niechby nawet przypominał
Ziemię, niechby wiernie oddawał realia średniowieczna, antyku czy
jakiejkolwiek innej epoki, dopóki pojawia się coś nierzeczywistego - wszystko gra. W kontekście tego „Kroniki Amberu”
są niezłą drwiną. Zelazny nie daje nam, czytelnikom, jednego
świata, dostajemy całe mnóstwo światów – z tytułowym Amberem
na czele. Do tego mamy bandę braci i sióstr, zmieniających
otoczenie jak im się żywnie podoba i wędrujących gdzie chcą. I wiecie co? Ja to
kupuję.
Do rzeczy. Amber to
jedyny prawdziwy świat, wszystkie pozostałe to jego odbicia –
Cienie. Amber to też „największe miasto, jakie kiedykolwiek
istniało lub będzie istnieć”*. Rządzi nim król Oberon (czy to
imię nie brzmi znajomo?), ale gdy znika, do tronu zaczynają
pretendować jego synowie. Zelazny przedstawia wszystko w formie
opowieści, której narratorem jest Corwin, jeden z książąt
Amberu. Poznajemy go, gdy budzi się w szpitalu z amnezją, nie
pamięta kim jest ani co się z nim stało, uświadamia sobie
jedynie, że uległ jakiemuś wypadkowi, z którego prawdopodobnie
nie miał ujść z życiem. Od tego momentu, wraz z odzyskiwaniem
wspomnień przez głównego bohatera, odkrywamy kolejne elementy
układanki. To ciekawy, acz niezbyt oryginalny, zabieg ze strony
autora, ale zgrabnie wprowadza czytelnika w fabułę.
Atutem, dla którego
warto sięgnąć po „Kroniki Amberu”, są barwne kreacje
bohaterów i ich relacje. Chociaż w niektórych przypadkach można
jednoznacznie określić czy ktoś jest po stronie dobra czy zła, to
sami książęta Amberu są postaciami o wiele bardziej złożonymi.
Każdym kierują inne motywacje i pragnienia, co sprawia, że trudno
określić który z nich naprawdę jest po stronie głównego
bohatera, a który nie. Dopracowane postacie i fabuła sugerują, że
cykl był, przez R. Zelaznego, pomyślany jako całość, a nie
powstawał na bieżąco, a to według mnie częściej wychodzi
pisarzom na dobre.
R. Zelazny ujął mnie
także swoim stylem. Czuć, że bawi się słowem, serwuje co jakiś
czas takie smaczki jak „(...)byłem od stóp do głów w bieli,
niczym Mobi Dick lub lody waniliowe”* czy „zostawiłem konia do
przeglądu i obsługi technicznej”**. To może się podobać albo
nie, według mnie to zabawny sposób na walką z konwencją, poniekąd
odnoszący się do tego o czym pisałam na początku, do mnogości
światów. W tej sytuacji nie można zarzucić autorowi, że nie
trzyma się określonego klimatu powieści, bo w tym względzie
zostawił sobie drogę wolną.
Snując przemyślenia o
Amberze, doszłam do wniosku, że jest trochę jak pierwszy skok do
wody. Czujesz lęk, najpierw zanurzasz się na próbę, w końcu
decydujesz się i skaczesz. I to jest to! Porywa cię woda i masz
ochotę na więcej. Tylko, że nie każdy lubi skoki na głęboką
wodę. Tak jak nie każdy może polubić „Kroniki Amberu”, ale
szczerze zachęcam miłośników fantastyki (i nie tylko) do próby.
I nie poddawajcie się za szybko. Powodzenia!
* cytaty z gwiazdką pochodzą z „Dziewięciu książąt Amberu”
** cytat z dwoma gwiazdkami jest z trzeciej części, czyli ze „Znaku jednorożca”
* cytaty z gwiazdką pochodzą z „Dziewięciu książąt Amberu”
** cytat z dwoma gwiazdkami jest z trzeciej części, czyli ze „Znaku jednorożca”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz